Montreal, 27 marca 1979 r.
Szanowny Panie!
(…) Urodziłem się 02.05.1898 roku, w więc 2 maja b.r. ukończę lat 81, mimo to pracuję w pełnym wymiarze godzin w precyzyjnym przemyśle metalowym.
Wstaję wraz z żoną codziennie o 5.45, wracam do domu o godz. 17.00. Codziennie zawsze jest coś do zrobienia przy gospodarstwie domowym, przy domu (mamy własne siedmiopokojowe, z garażem ‘bungalow’ na peryferiach miasta, blisko rzeki) lub w ogrodzie. Czas jest szczelnie wypełniony i stale niedosypiam, bo doba za krótka.
Świat jest… kulą.
Ta kula kręci się pośród innych wymiarów. Także kolistych.
Po tej kuli nieustannie biegają… ludzie. W ich głowach, o kształcie zbliżonym do kuli, od dnia pierwszego po ostatni kręcą się koła doświadczeń, wspomnienia, pomysły i uczucia. Te wszystkie kule mijają się, zderzają, przyciągają do siebie i odpychają. Jedna o drugiej właściwie nic nie wie, a jeśli wie, to niewiele i tylko tyle ile tamte chcą jej o sobie powiedzieć.
Wszystko, co jesteśmy w stanie powiedzieć o sobie jest właściwie opisem ledwie zewnętrzności. Czubkiem lodowej… kuli.
Cmentarne alejki. Rzędy wstrzymanych życiorysów. Kształt płyty, sentencja, stan zadbania – to wszystko, co wiesz o tych ludziach. A właściwie o tych, którzy tamtych tutaj pochowali. Ty o nich, oni o tamtych, tamci o… Takie koło wokół-życia…
Indeksy nazwisk w książkach, wykazy mistrzów olimpijskich, listy straceń, kartoteki w gabinecie lekarskim… Ale o człowieku, na tak wiele sposobów opisywanym – dalej nic nie wiesz! Pozostaje ometkowanym biograficznie elementem na kręcącej się w koło taśmie życia. Skąd, dokąd, w jakim celu – po cóż zadawać pytania, na które nikt nigdy odpowiedzi nie udzieli…
Każdego chyba dotknie prędzej czy później, na krótko lub na dłużej ten dręczący wyrzut – wiesz coś więcej o nim? Kim byli jego rodzice, skąd pochodził, był mądrym, wesołym, ponurym, a może nieszczęśliwym człowiekiem?
Przed kilkoma miesiącami przeczytałem reportaż o ojcu mojego szkolnego kolegi. Wstrząsająca historia…
Szkoła. Pięć lat rozmów, wyjazdów, zajęć w pracowniach tematycznych. Żartowaliśmy, śmialiśmy się, tworzyliśmy paczki i koterie. Czas bez reszty wypełniony… Kto miałby głowę pytać o… Ojca?
Przewijam kolejną stronę reportaż. Na jednej z ostatnich – portret Tomka. Patrzymy na siebie face to face. Nienaturalnie wręcz blisko. Mimo upływu ponad 50 lat – patrzę w oczy Tomka tak jakby czas nie drgnął nawet na sekundę. Patrzę i nie wiem, co powiedzieć, jak się zachować? On przecież musiał coś wiedzieć o losach Ojca. Domyślał się? Może wobec niepewności czasów – wolał przemilczeć, wyparł tę historię z pamięci? Nawet milczenie w jego domu musiało krzyczeć, wołać oskarżać i bezgłośnie szlochać. Ojciec zamknął przed Tomkiem ten straszny świat, chronił przed poniżeniem i upodleniem, którego sam doznał w latach okupacji?
Tomek znalazł dokumenty Ojca. Ich lektura musiała być dla niego szokiem. Ta wiedza musiała paraliżować… Los swojego Ojca poznał w wymiarze nieprzewidywanym. Ale zamkniętym. Bo Tomek nie może już z Ojcem o tych sprawach porozmawiać, dopytać, ukoić, zrozumieć…
Pojedyncze zdania z życiorysu. Byłem, uczestniczyłem, otrzymałem… Ile pod każdym z tych słów kryje się treści, emocji, dramatów…
Siedzę nad listami pana Stanisława Wojciechowskiego. Czytam je ponownie po 40-45 latach. Żałuję, że nie mogę usiąść z Nim raz jeszcze. Ale spróbuję… Poskładam z notatek, relacji, nagrań dźwiękowych mirage człowieka, którego życie było soczyste, w równym stopniu słodkie co kwaśne i cierpkie…
Nasze ostanie spotkanie… Pan Stanisław widział już coraz gorzej. Głos zapadał się w szept, w milczenie.
– Niewiele rzeczy mi z tamtych lat zostało. Parę zdjęć, kilka dokumentów i ten pakiecik listów. Zostawiam to wszystko Panu. Nikt nie interesował się moim życiem w takim stopniu, więc… To dla mnie naturalne, że wszystko to muszę zostawić u pana.
Na stoliku werandy pp. Zabłockich w Ciechocinku pan Stanisław położył kopertę z plikiem dokumentów.
Zostałem więc notariuszem pamięci o człowieku, którego korespondencyjnie znałem kilka lat, w ciągu wielu dni z tego okresu, gdy przyjeżdżał nie bez obaw do Polski, opowiadał mi o sobie, o niezwykłych kolejach losu jego pokolenia, o niesłabnącej nigdy nadziei, że świat jest i będzie lepszy…
Zdjęcie Tomka. Wysunięte kości policzkowe, wrażenie lekkiego uśmiechu wywołane mocnym zwarciem szczęki. Żeby nie powiedzieć o jedno słowo za dużo? A może, żeby ie powiedzieć nic?
Dlaczego tak bardzo poruszył mnie los kolegi? Bo był inny od mojego? Nie nasze losy były podobne. Koleje życia naszych Ojców były odmienne, trudne, wykraczające poza nasze możliwości zrozumienia świata, w jakim oni żyli…
Dziś przeglądam kalendarz z notatkami sprzed 20, 38, 47 lat…Idąc ulicą widzę domy, których już nie ma, bezdroża przykryte dziś ruchliwymi skrzyżowaniami. Czuję te emocje, gdy ścigałem się z innymi pędząc na łyżwach po horyzont, dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz stoi osiedle wypełnione setkami domów. Światy równoległe… Świadomość równoległa… Coś co było prawdą i faktem, dziś jest prawdą, ale bez odwołania do faktów. Bo jak przekazać komuś to co ja widziałem i przeżywałem, a czego już nie ma i… I po co?
Listy - strony nieparzyste
Tylko do Pańskiej wiadomości...
Mój dziadek Andrzej Wojciechowski wraz z małżonką Franciszką przywędrował z okolic Gniezna z partią Mierosławskiego i brał udział w powstaniu 1863 roku. Po rozbiciu partii osiedlił się w Łęczyckiem. Ojciec mój, Ignacy Wojciechowski, osiedlił się w Grabowie Łęczyckim. Ożenił się z Marią Baryła. Był kołodziejem i pszczelarzem w Grabowie. Wykazał zmysł wynalazczy. Zbudował w ogrodzie wiatrak, który był siłą napędową zbudowanych przez niego maszyn, pił mechanicznych, tokarni i wiertarek. Za osiągnięcia w pszczelarstwie odznaczony przez prezydenta Mościckiego Brązowym Krzyżem Zasługi. Brał udział w ruchach wolnościowych 1905 roku. Był więziony przez rząd carski w więzieniu w Łęczycy.
Rodzice moi posiadali w Grabowie dom własny z ogrodem owocowym (360 drzew) oraz pasiekę 120 uli pszczelich, z czego 40 uli było we własnym ogrodzie, reszta rozlokowana była w trzech grupach w okolicy Grabowa.
(…)
Było nas czworo rodzeństwa, dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Ojciec stale należał do miejscowej ‘Ochotniczej Straży Pożarnej’ w Grabowie, przez parę lat był naczelnikiem tej straży.
W czasach przed pierwszą wojną. Światową, gdy rząd carski prześladował polskie czytelnictwo, a język rosyjski panował całkowicie w urzędach i szkolnictwie u Ojca mieściła się biblioteka (60000 tomów) i wypożyczalnia polskich książek.
Mały Stasio wraz ze starszym bratem Władysławem i najstarszą z rodzeństwa siostrą Franciszką, później panią Janową Gryglewską (matka Zbigniewa Gryglewskiego, byłego dyrektora Stoczni Remontowej w Gdańsku), uczęszczał do trzyletniej rosyjskiej szkoły powszechnej w Grabowie. Mając pod ręką ‘bibliotekę’ w domu Ojca, w latach 1906-1914 przeczytałem te wszystkie starannie dobrane książki zapoznając się ze skarbami wiedzy i literatury polskiej i światowej.
W roku 1905 były w Grabowie co wieczór demonstracje z udziałem tysięcy ludzi, pochody z pieśnią narodową. Cała rodzina Ojca bierze w nich udział. Na jednej z tych demonstracji Ojciec podpisał ‘Petycję do Cara Wszechrosji’ z żądaniem wprowadzenia języka polskiego w urzędach i szkolnictwie oraz autonomii dla 10 Guberni Priwislanskowo Kraja. Za ten czyn i organizowanie demonstracji Ojciec został aresztowany przez rząd carski i więziony w Łęczycy, przez trzy miesiące. Los ten spotkał wielu obywateli z Grabowa i okolicy.
Wybuch pierwszej wojny światowej zastaje mnie w Grabowie. Ja z bratem Władysławem i starszą siostrą Franciszką prowadzimy w domu Ojca ‘Sklep Spożywczo-Kolonialny’ oraz dokształcam się wieczorami.
W 1916 roku zostaje otwarte Biuro Werbunkowe do Legionów Piłsudskiego, zjawiają się legioniści, ubóstwiani przez wszystkich, każdy chce dotknąć munduru i orła polskiego – młodzież chłonie piosenkę żołnierską.
Wiosną roku 1917 ja wraz z kolegą Bronisławem Józiewiczem z Grabowa udajemy się na czteromiesięczne Kursy Kooperacji w Ołtarzewie pod Warszawą, które kształciły kierowników spółdzielni. Kończę je chlubnie i otrzymuję jesienią 1917 roku posadę kierownika Spółdzielni Spożywców w Wartkowicach, w powiecie Łęczyckim (10 km na południe od Grabowa), gmina Gostków.
W roku 1918 udałem się do Warszawy i tutaj na wieczorowych kursach maturalnych nadrabiam swoje braki szkolne.
Rozbrojenie Niemców i powstanie Niepodległej Polski Międzywojennej zastaje mnie w Warszawie, gdzie nadal pilnie uczę się na kursach maturalnych.
W grudniu 1918 roku zaciągam się do Polskiej Armii, proszę o skierowanie mnie do Kadry Polskiej Marynarki Wojennej w Modlinie. Tutaj brak jakiegokolwiek statku, który by przypominał statek rzeczny Polskiej Marynarki Wojennej, więc przechodzimy intensywne ćwiczenia piechoty morskiej. Regulamin i taktyka bojowa, oparta na wzorach armii niemieckiej. Brak jest karabinów, pasów żołnierskich, bagnetów i granatów. Nie ma zupełnie mundurów. Każdy z nas chodzi w ubraniu cywilnym i cywilnych butach, jedynym uniformem jest czapka żołnierska poniemiecka bez daszka, z polskim orzełkiem. Dopiero po czterech miesiącach zaczynamy otrzymywać marynarskie mundury.
Nade wszystko przykry jest głód jaki przeżywamy w Modlinie. Niemcy pozostawili w magazynach nadgniłe i cuchnące ziemniaki i buraki oraz zatęchłą kaszę. Była także ersatz ‘kapusta’ suszona podobno z pokrzyw oraz kawa zbożowa, marmolada z czerwonych buraków. Otrzymywaliśmy także 700 gramów czarnego wyschniętego chleba, popularnie zwanego ‘koksem’ i 500 gramów wołowiny w cuchnącej zupie, sporządzanej z tych nadgniłych kartofli, buraków, kaszy i tej suchej kapusty.
W tych warunkach nie jest łatwo być dobrym żołnierzem; ćwiczyć intensywnie, gdy kiszki ciągle mu z głodu ‘marsza grają’ a w oczach widzi błyski gwiazd. Słabsze charaktery się załamują, jest kilka samobójstw. Ludzie stopniowo słabną, przychodzi rozkaz by marynarz na warcie nie stał dłużej niż jedną godzinę. Ja w ciągu półrocza tracę na wadze 17 kg i ważę 55 kg.
Są prowadzone wykłady, żołnierz jest uświadamiany, że budujemy z niczego, od pokoleń wyśnioną Wolną Polskę. Wokoło żołnierz polski bagnetem kreśli granice Polski płacąc obficie daniną krwi, więc dla żołnierza na froncie musi iść co najlepsze: broń, amunicja i zaopatrzenie w żywność i mundury.
Początkowo w Kadrze Morskiej jest nas kilkudziesięciu, lecz stopniowo napływają oficerowie umundurowani, z zaborczych marynarek. Kilkudziesięciu oficerów Polaków przybyło z marynarki carskiej, kilkunastu z marynarki austriackiej oraz kilku z marynarki niemieckiej.
Podoficerów jest kilkunastu z marynarki niemieckiej, kilkunastu z marynarki austriackiej i kilkunastu z Legionów. Potrzeba otwiera drogę do szybkiego awansu i już po dwóch miesiącach zostaję mianowany matem (kapralem), a po roku bosman-matem (plutonowym) i w tym stopniu opuściłem Polską Marynarkę Wojenną w czerwcu 1922 roku, udając się do Szkoły Morskiej w Tczewie, na Wydział Mechaniczny.
Zimą 1919 roku gdzieś około lutego, otrzymaliśmy 1200 rekrutów z poboru, był to głównie element wiejski, zdrowi chłopcy, lecz 50%z nich to analfabeci.
Z tego materiału ludzkiego sformowano samodzielną jednostkę bojową: I Baon Morski, składający się z czterech kompanii piechoty morskiej. Oraz Kompanii Ciężkich Karabinów Maszynowych.
Po przybyciu do Polski armii gen. Hallera skończyła się nasza bieda, otrzymaliśmy mundury i ekwipunek z armii amerykańskiej (mundury często skrwawione, lecz zupełnie dobre), pochodzące z demobilu. Broń i amunicję i instruktorów otrzymaliśmy z Francji. W ciągu miesięcy kwietnia, maja i czerwca I Baon przeszedł intensywne szkolenie polowe, według taktyki armii francuskiej, z nową bronią francuską. Pomorze było wówczas jeszcze w rękach Niemców.
I Baon Morski zajął odcinek bojowy na pograniczu z Pomorzem, wzdłuż linii okopów i zasieków z drutu kolczastego. Na pograniczu z Niemcami odbywała się często wymiana ognia, drobne potyczki lub przenikanie patroli, lecz bywały dnie względnego spokoju.
Wówczas głodni Niemcy prosili nas o żywność, szczególnie masło i jaja, a my ich prosiliśmy o broń i amunicję i tak za nowy ciężki karabin maszynowy 10 skrzynek amunicji płaciliśmy 10 kg masła i cztery mendle jaj.
W lecie 1919 roku I Baon Morski miał główną siedzibę w Nieszawie, a jesienią tegoż roku pomaszerowaliśmy do Aleksandrowa Kujawskiego, gdzie na wzgórzu pobudowano dla nas wygodne baraki, osłonięte wzgórzem od strony Niemców. Tutaj dowództwo I Baonu zajęło się zlikwidowaniem analfabetyzmu. Już po kilku lekcjach oficerowie poznali się na moich zdolnościach organizacyjnych i pedagogicznych i mnie powierzono to zadanie. W ciągu czterech miesięcy dokształciliśmy marynarzy, także analfabetyzm w naszej jednostce został zlikwidowany. Od owego czasu dowódca I Baonu, kpt. Konstanty Jacynicz, później komandor, powołał do życia Referat Oświatowy I Baonu, przekształcony później w Pucku na referat Oświaty Dowództwa Wybrzeża. Nominalnie Referentem Oświatowym był ksiądz kapelan I Baonu, kpt. Władysław Micgoń (dzielny żołnierz dał dowody brawurowej odwagi na froncie) lecz faktycznym referentem i jego zastępcą był bosmanmat Stanisław Wojciechowski. Do zadań Referatu Oświatowego D.W. należało prowadzenie świetlicy, wyświetlanie filmów, urządzanie pogadanek i odczytów, prowadzenie biblioteki i wypożyczalni książek dla oficerów i marynarzy.
Uruchomienie lotnej wypożyczalni książek dla placówek marynarskich wzdłuż wybrzeża. Urządzanie koncertów artystycznych przez Orkiestrę Dowództwa Wybrzeża na rynku w Pucku dla ludności i marynarzy. Uruchomienie szkoły nauki języka polskiego dla dzieci kaszubskich, gdyż w 1920 Polskie ministerstwo Oświaty jeszcze nie organizowało szkolnictwa na Wybrzeżu i tutaj w Pucku pierwszymi nauczycielami uczącymi dzieci kaszubskie języka polskiego był ks. kapelan Wł. Micgoń, bosmanmat Stanisław Wojciechowski. Siostry zakonne w Pucku ofiarowały nam wygodną sale na szkołę.
Szczegóły dotyczące objęcia Torunia przez wojska polskie, przemarsz I Baonu Morskiego przez Gdańsk i zaślubiny Polski z morzem pomijam, gdyż te szczegóły są w załączonych artykule drukowanym p.t. „Zaślubiny Polski z Bałtykiem”.
Naówczas zastępcą dowódcy Wybrzeża był wybitny fachowiec morski z niemieckiej marynarki wojennej, komandor Unrug, odsunięty na boczny tor przez zdziwaczałego wówczas starca, admirała Porębskiego. Dopiero gdy ten ostatni odszedł w stan spoczynku, talent komandora Unruga mógł zabłysnąć, szybko awansował na admirała i objął Dowództwo Floty. On dowodził obroną Wybrzeża w ostatniej wojnie i on oddał ostatnie strzały armatnie na Helu w kampanii Wrześniowej 1939 roku.
Dowództwo Wybrzeża zgodnie z rozkazem Ministra Spraw Wojskowych, chcąc umożliwić mi dalsze studia, w lipcu 1921 roku przeniosło mnie do Kierownictwa Marynarki Wojennej w Warszawie, gdzie pełniłem służbę w Kierownictwie do godziny trzynastej, po czem uczęszczałem na wieczorowe kursy maturalne dla wojskowych. Wykładowcami byli najlepsi profesorowie stolicy. Słuchanie ich wykładów było dla mnie ucztą duchową. Po roku intensywnej pracy wybiłem się na pierwszego ucznia w klasie. W ciągu roku przerobiłem dwie klasy i otrzymałem małą maturę, która uprawniała mnie do przestąpienia do egzaminów konkursowych, by stać się uczniem Szkoły Morskiej w Tczewie. Wraz ze mną uczęszczali na kursy maturalne w Warszawie Wojciech Francki, późniejszy komandor i dowódca niszczyciela „Błyskawica”, w czasie I wojny światowej oraz Paweł Traczewski (obecnie Paul Travis), późniejszy kapitan żeglugi wielkiej, mieszkający obecnie na Hawajach, i wielu innych.
W czerwcu 1922 roku, ze łżą w oku, opuściłem Polską Marynarkę Wojenną, po 3.5 letniej służbie, w stopniu bosmanmata i po pomyślnym wyniku egzaminów i badań lekarskich stałem się uczniem Szkoły Morskiej w Tczewie.
Szkoła Morska
Po pomyślnym wyniku egzaminów wstępnych należało odbyć tzw. kandydatkę trzymiesięczna na żaglowcu, statku szkolnym „Lwów”, by każdy kandydat mógł wykazać hart ducha oraz sprawność mięśniową i umysłową do ciężkiej i odpowiedzialnej pracy na morzu.
Ciekawych, jak się odbywa praca na statku szkolnym „Lwów” odsyłam do załączonego artykułu „Statkiem szkolnym ‘Lwów’ do Brazylii w roku 1923”. Stwierdzam z całą pewnością, że ta uciążliwa kandydatka jest celowa, gdyż połowa kandydatów – młodych zapaleńców – po pierwszej podróży porzuca myśl o pracy na morzu i ucieka.
Wielka ilość studentów Szkoły Morskiej na dłuższą metę nie wytrzymuje tempa pracy umysłowej i fizycznej i bardzo znaczna część studentów nie docenia ważności dyscypliny, dokładności oraz konieczności zachowania przesadnej czystości na okręcie, a właśnie od tych czynników uzależnione jest życie okrętu i załogi, sprawność urządzeń okrętowych i zdrowie ludzi.
Na moim Wydziale Mechanicznym zaczynało kandydatkę 65 młodzieńców, już w ciągu jednego tygodnia przed podróżą wypisało się dziesięciu, a dwudziestu po podróży.
W Szkole Morskiej kurs teoretyczny zaczynał na pierwszym roku studiów 35 studentów, lecz ukończyło Wydział Mechaniczny jedenastu, bez opóźnień wraz ze mną tylko czterech studentów. Ja cały czas byłem pierwszym uczniem w klasie i otrzymałem dyplom ze szczególnym wyróżnieniem. Podobne wyniki miał kolega Tadeusz Meissner na Wydziale Nawigacyjnym, późniejszy kapitan żeglugi wielkiej i profesor Szkoły Morskiej.
W czasie mej dziewięciomiesięcznej podróży statkiem szkolnym „Lwów” do Brazylii pełniłem przeważnie służbę przy motorach pomocniczych statku. Zauważyłem, że wielka ilość energii spalanej ropy w cylindrach motoru marnuje się przez konieczność chłodzenia wodą koszulek cylindrów. Przeprowadziłem badania, mierząc ilość i temperaturę wody chłodzącej i temperaturę wody po wyjściu z chłodzonego cylindra w ten sposób znajdując ilość kalorii otrzymywanych ze spalenia ropy naftowej odprowadzanych przez wodę chłodzącą za burtę. Wymierzyłem tak że ilość ropy spalanej przez cylindry w tym samym czasie. Powstał w mej głowie pomysł, ażeby chronić motory przed przegrzaniem, zamiast je chłodzić zewnętrznie, należy zaraz po wybuchu ropy w cylindrze, wstrzyknąć stosowną ilość wody do cylindra, to temperatura spalin spadnie, ale otrzyma dodatkową prężność pary służącą do posuwu tłoka w cylindrze.
Przeprowadziłem obliczenia, że w ten sposób można podwoić wydajność motoru.
Po powrocie z brazylijskiej podróży, na początku roku 1924 zgłaszam kierownikowi Wydziału Mechanicznego, prof. Inż. Kazimierzowi Bielskiemu mój gotowy projekt do opatentowania. Prof. Bielski pochwalił projekt, myślał nad nim kilka dni i wydał takie orzeczenie: teoretycznie projekt jest dobry i słuszny, lecz ciągłe i nagłe zmiany temperatury spowodują pękanie i kruszenie się cylindrów motorowych.
Dziwnym zbiegiem okoliczności w latach 1948 i 1949, gdy pracowałem w rybołówstwie na Wybrzeżu, spotykałem na kutrach rybackich motory firmy niemieckiej „Borowsky” w Kołobrzegu, które pracowały przy wstrzykiwaniu wody do wnętrza cylindrów motorowych.
W czerwcu 1925 roku zdałem egzaminy teoretyczne dyplomowe i Szkoła Morska wysłała mnie na praktykę letnią na duński okręt „Fryderyk VIII”. Był to 18000 T.R.B duży okręt flagowy, czerpał energię ze spalania węgla w czterech kotłach wodno-rurkowych o ruchomych rusztach. Po odbyciu praktyki napisałem sprawozdanie wymagane przez szkołę i zdałem egzamin praktyczny w październiku 1925 roku.
Teraz zaczyna się prawdziwa dla mnie tragedia, mimo chlubnych świadectw nie jestem nikomu potrzebny i pracy nie mogę znaleźć przez cały rok. Szklili nas do pracy na morzu, lecz Polska nie ma okrętów ani stoczni okrętowych, ani kutrów rybackich morskich.
Społeczeństwo polskie a nawet sfery rządowe nie doceniają znaczenia dostępu do morza i korzyści jakie mogą wyniknąć dla ekonomii krajowej – gdy dostęp do morza będzie całkowicie wyzyskany.
Ja, marynarz – postanawiam przemienić się w ekonomistę morskiego, by dokształcić nasz Naród jakie korzyści można osiągnąć z dostępu Polski do morza.
Wiosną 1926 roku zapisuję się na studia w Wyższej Szkole Handlowej w Warszawie, na Wydział Ogólno-Handlowy. Studia zaczynam jesienią tegoż roku. Na pierwszym roku studiów zgłaszam jako prace seminaryjna u prof. Chorzewskiego: „Flota handlowa w Polsce. Jej rozwój i znaczenie dla życia gospodarczego”. Za podstaw e biorę „Bilans handlowy Polski 1926 roku”. Idę za kierunkami handlowymi polskiego eksportu i importu. Eksport ma głównie charakter surowcowy lub częściowo obrobiony. Są to ładunki masowe, jak węgiel, produkty drzewne i rolnicze, cukier, krochmal, gdy import składa się z produktów obrobionych. Znajduję, że handel wymienny ze Szwecją jest korzystny dla naszej floty, gdyż do Szwecji może być dowieziony polski węgiel a stamtąd przywiezione wysokoprocentowe szwedzkie rudy żelazne dla hutnictwa. Biorę pod uwagę ilość ton wywiezionych w roku 1926 do poszczególnych portów i ilość ton towarów przywiezionych, mnożę przez przeciętne stawki przewozowe, po raz pierwszy w historii Polski mówię swemu Narodowi, ile milionów złotych nasz biedny organizm gospodarczy musi wypłacić obcym kompaniom okrętowym, obcym portom i obcym towarzystwom ubezpieczeniowym za obsługę naszego handlu zagranicznego.
Obliczyłem, jaki tonaż musi mieć flota handlowa w Polsce by obsłużyć nasz handel zagraniczny. Ile ta flota handlowa kosztowałaby, gdyby ją budować w stoczniach zagranicznych. Ostrzegam, by nie kupować statków starych (jak to czynił rząd dotychczas), gdzie indziej wycofanych z obiegu.
Zalecam jak najbardziej by naszą flotę handlową i rybacką wybudować w kraju i należy stworzyć polskie stocznie okrętowe, gdyż zakupno statków zagranicą przechodzi możliwości finansowe kraju.
Nie mam u siebie tej broszury „Flota handlowa w Polsce…” i nie mogę przetoczyć cyfr. Obliczyłem, ile ton stali będzie musiało wyprodukować polskie hutnictwa na wybudowanie tej floty, ile ta flota zużyłaby węgla bunkrowego i oliwy, jak to wpłynęłoby na rynek pracy itd.
Dalej pamiętam tę cyfrę, że na zakupno Floty Rybackiej potrzebnej na zaopatrzenie polskiego rynku konsumpcyjnego, należałoby wydać tyle pieniędzy, ile Polska płaci za import śledzi z ciągu dwóch lat.
Ta moja praca „Flota handlowa w Polsce…” była najpierw drukowana w roku 1927 lub 1928 w miesięczniku „Przegląd gospodarczy” i w tym samym roku wydana jako broszura przez Ligę Morską. Pamiętam, iż kilka tych broszur ofiarowałem do Biblioteki Narodowej, mieszczącej się wówczas w gmachu W.S.H, obok biblioteki W.S.H w Warszawie.
W roku n1930 Ministerstwo Przemysłu i Handlu w Warszawie wydało zbiorową pracę 50 naukowców, pod tytułem „10 lat walki i pracy na morzu”. Jedną z nich jest moja praca: „Znaczenie Gdyni w świetle kosztów przewozu”. Badam w niej różne bramy wypadowe dla polskiego eksportu jak przez Gdańsk i Gdynię, przez Hamburg, przez Triest, przez Bratysławę i Komarino w Słowacji, porty na Dunaju poczem transport rzeczno-morski z przeładunkiem w porcie rumuńskim Galacz oraz przez południowo-wschodnią Polskę i Rumunię kolejami do portu Golacz i tam drogą morską do portów Konstantynopola i Aleksandrii w Egipcie. Biorę pod uwagę główne artykuły polskiego eksportu, jak węgiel, cement, cukier, szyny kolejowe i meble gięte. Otóż pamiętam bardzo charakterystyczną cyfrę. Meble gięte załadowane w Lubelszczyźnie i przesłane koleją do rumuńskiego portu Galacz, tutaj przeładowane na okręt idący do Konstantynopola w Turcji na przestrzeni ca 1500 mil morskich; koszt przewozu jednej tony tych mebli kosztowałby 20 razy więcej niż koszt przewozu kolejami do Gdyni plus przeładunek na okręt morski i przewiezienie ich okrętem dookoła Europy do Konstantynopola w Turcji. Ogólna odległość tej trasy wynosi ca 8000 mil morskich.
Te cyfry jasno wykazują ważność wolnej drogi morskiej dla handlu i ta wolna droga morska może zadecydować o żywotności organizmu gospodarczego lub o jego zadławieniu. Przykładem dla nas jest dzisiejsza Japonia, która mając dogodną drogę morską trafia ze swoimi wyrobami na rynki całego świata.
Ja te prawdy udokumentowałem w obliczeniach kosztów przewozu przez Gdynię i inne niepolskie porty i o tym mówiłem swemu Narodowi już w roku 1930. Program ten jest w pełni zrealizowany przez Polskę po II wojnie światowej.
Z obliczeń moich w pracy mej „Znaczenie Gdyni w świetle kosztów przewozu” udowodniłem, że Gdynia jest kilka do kilkunastu razy tańsza drogą dla eksportu polskiego, niż inne porty obce, które chciały stworzyć konkurencyjne drogi wywozowe dla naszych towarów.
Z moich obliczeń ówczesnych wynika jasno, dlaczego Niemcy tworzyli Rycerskie Zakony Krzyżaków i Kawalerów Mieczowych w Inflantach, by władali portami południowego Bałtyku i odsunęli narody słowiańskie od morza, uzależniając ich gospodarczo od siebie.
Po napisaniu tej pracy i jej opublikowaniu wiosną 1930 roku i otrzymaniu dyplomu zawodowego W.S.H. w Warszawie, w lipcu tego roku udałem się do Kurytyby w Brazylii, gdzie pojąłem za żonę pannę Aleksandrę Mikoszewską, córkę polskiego dentysty w Kurytybie, poznaną w czasie wizyty statku szkolnego „Lwów” w Brazylii w 1923 roku.
Jesienią 19390 roku jestem z żoną z powrotem w Warszawie. Zaczynam pracę w gimnazjach i liceach handlowych jako nauczyciel geografii gospodarczej i tę pracę kontynuuję aż do wybuchu II wojny światowej.
W roku 1934 umiera mi w Warszawie żona Aleksandra, pozostawiając mi dwóch synów, dwuletniego Cezarego i dwumiesięcznego Jerzego. Obydwu zdrowo wychowałem i wykształciłem i obydwaj są ze mną w Kanadzie.
Żenię się ponownie z p. Zofią Ludwicką w roku 1945 i z tego związku małżeńskiego mamy córkę Danusię, która zamieszkuje w Montrealu w Kanadzie i ma siedmioletniego syna Filipa.
Wybuch II wojny światowej zastaje mnie w Warszawie. Przeżywam oblężenie Warszawy w roku 1939. Jestem komendantem bloku Królewska 16, gdzie mieściły się szkoły w których wykładałem i gdzie był zorganizowany ośrodek dla uchodźców. Na trzy dni przed zakończeniem oblężenia jestem ranny w głowę. Po zaleczeniu rany udałem się do Grabowa koło Łęczycy, gdzie u rodziców postawiłem swoje drobne dzieci. Mając na uwadze dobro moich drobnych dzieci nie wracam do Warszawy i osiedlam się w Łęczyckiem. W kwietniu 1940 roku wywożą mi brata Władysława do Dachau, gdzie po czterech latach jest zamęczony.
Rodziców wysiedlono z ich własności w Grabowie. Ja ukrywam się, często zmieniam miejsce, prowadzę potajemną garbarnię i produkcję mydła z czego się utrzymuję i dzieci.
Jesienią 1940 roku zostaję aresztowany przez żandarmów niemieckich w Grabowie. Pytany o zawód podaję, że jestem kołodziejem. Wówczas dano mi pracę kołodzieja. W folwarku Sławęcin koło Grabowa, zarządzanym przez Niemców. Tutaj, w niezwykle ciężkich warunkach wraz z dziećmi (bo i one były pędzone do pracy w polu) przepracowałem aż do wyzwolenia ziem polskich przez Armię Radziecką w styczniu 1945 roku. W latach 1945-48 prowadziłem wraz z dwoma wspólnikami wytwórnie pasty do obuwia i podłóg Grystrzewo, sp. Z o.o. we Włocławku.
W latach 1948-49 wracam jeszcze raz nad morze i własnym kutrem łowię łososie w oparciu o port Władysławowo. Wiosną 1949 roku udało mi się złowić moim kutrem największą ilość łososi. Dziennik Bałtycki w Bydgoszczy napisał o nas artykuł „Wyczyny dzielnej załogi”.
Później w poszukiwaniu „chleba i przygody” przeniosłem się wraz z rodziną zagranicę.
Od marca 1951 roku osiedliłem się wraz z rodziną w Montrealu w Kanadzie.
Otrzymałem parce w precyzyjnym przemyśle metalowym, gdzie pracuję dotychczas.
Zamieszkuję wraz z żoną Zofią we własnym obszernym domu „bungalow” z ogrodem w dzielnicy Montrealu – Cartierville, obok rzeki.
Dochowaliśmy się z żoną sześcioro wnucząt, pięcioro po synach i jeden wnuczek po córce.
Stanisław Wojciechowski
W lipcu 1970 roku opatentowałem w Kandzie drugi z kolei mój wynalazek – „Pływające jednostki poruszane i sterowane sprężonym powietrzem”.