Poprawność. W domyśle – polityczna. Nigdy nie była moją mocną stroną.

Nudziła mnie ta robota. Zawsze będę żywym statywem dla mikrofonu? Tam, na dyskotece kręcą się kule o powierzchni z  luster , które odbijają światła reflektorów. Szarzy studenci w jeszcze bardziej szarych portkach czy sukienczynach – w dyskotekowym świetle nabierali innego wymiaru! W radiu tymczasem zasada niemal stu procentowego udziału muzyki polskiej w oprawie programów radiowych – zniewalała. A za oknem redakcji, w dziesiątkach pobliskich mieszkań marynarscy synowie otwierali drzwi balkonów i grali na cały regulator muzykę z płyt, które właśnie przywieźli z rejsów ich ojcowie.

Kolejną zmorą były plany redakcji na nadchodzący miesiąc. Czym zadziwimy świat w naszych audycjach? Mam znowu rozmawiać ze studentami o korzyściach z rzetelnej nauki? Z chłopakami z OHP (Ochotnicze Hufce Pracy), że oto mają szansę na uczciwy zawód? A może pełne szaleństwo – pójdę do klubu studenckiego na wieczorek poetycki, podczas którego nawiedzone poetki z rusycystyki wzdychać będą do Dionizosa (a faktycznie do Romana z pedagogiki specjalnej, co się modnie nosił i miał kapelusz z szerokim rondem)?

Na biurku kierownika położyłem moje propozycje programowe. Ujął kartkę i jak wałek maszyny do pisanie przejechał oczami pierwszą linijkę i …  i się zaciął. Trawił to, co przeczytał? Nie wierzył, że to przeczytał?

Napisałem: Reportaż o pierwszym sekretarzu KW PZPR na temat jego hobby i zainteresowań (może wędkarstwo, może filatelistyka albo uprawa ogródka? – dodałem pismem odręcznym.

Wolno odłożył kartkę, nie czytając dalszych propozycji. Nie odezwał się słowem.

Następnego dnia, a nasze biurka stały obok siebie – nie zauważyłem już kartki z moimi propozycjami. Pani z hali maszyn (wtedy rękopisy redaktorów były przepisywane w kilku egzemplarzach) położyła na tymże biurku gotowe plany programowe naszej redakcji. Przy moim nazwisku zobaczyłem wytłuszczonym drukiem hasła: przygotowania do akcji letniej, podsumowanie sesji wiosennej … Jak to dobrze, pomyślałem, że mamy tylko cztery pory roku.

Na biurku paszport i wiza. Kapitana znam. Ale o czym rozmawiać z rybakami, którzy przez wiele miesięcy tkwią zawieszeni gdzieś na oceanie, pośród rutynowych czynności, przerywanych od czasu do czasu dzwonkiem alarmowym – jest ryba! Ciągniemy!

O romantyzmie, o przygodzie, o spełnionych marzeniach? A może o egzotyce, Krzyżu Południa albo morskich potworach?

Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, jak bardzo świat składa się z małych, intymnych światów. Te wewnętrzne kosmosy każdego z nas, zamknięte w dziupli, często wieloosobowej kabinie, potrafią wypchnąć, wyrzucić za burtę cały ten wielki wspaniały świat, by w tej naszej mikro intymności móc spokojnie oddychać, spać, tęsknić, planować, czekać…

I tu pojawił się problem warsztatowy: jak? Jak nie mówiąc nic, powiedzieć jeśli nie wszystko to przynajmniej wiele. Tajemnica jest prosta. Nie zawierała się w długich ciągach tajnych cyfr, a w … ciszy. W wybrzmieniu. Nie pamiętam, kiedy to zauważyłem. Ale szybko dostrzegłem, że w radiu czy w obrazie telewizyjnym często ułamek sekundy, wybrzmienie, zachowanie naturalnego rytmu rozmowy nadawało jej zupełnie inny wymiar. Montażysta zazwyczaj przycinał wszystko na „blisko”. Pytanie, odpowiedź, pytanie, odpowiedź. Bo czas antenowy, bo relacja miała być krótka i sprawna. W potoku słów ginie… melodia. Nie słychać podkładu, akompaniamentu towarzyszącego wypowiadanym kwestiom.

– Jest Pan zadowolony?

– Tak, jestem.

– A czegoś brakuje?

– Nie, nie brakuje.

A wystarczyło po stwierdzeniu: tak, jestem… zostawić tę sekundę, gdy patrzymy sobie w oczy, gdy kątem oka widzimy, to co nas otacza, w czym tkwimy, a wewnętrzny głos narratora odpowie nam z offu: g..wno prawda.

Część materiałów, które zrealizowałem nigdy się nie ukazała na antenie. Część – jedynie we fragmentach. Na przykład nagrodzony w konkursie Radiowej Trójki reportaż „Dolce labora”.  Niedościgniony w profesji radiowej Andrzej Turski przyciął tę moją opowiastkę do ośmiu minut. I wyemitował.

– Stary, nie wiem, kto po tym kawałku będzie jutro prowadził Radiokurier! – zaśmiał się serdecznie. – Nic się nie martw. Nikogo oprócz nas nie mają.

Lądujemy w Senegalu. Wybiegam z hali lotniska na zewnątrz.

Bolesne doświadczenie. Ściana pustynnego żaru uderza w twarz, wywołując szok. Opaty o  ścianę czarnoskóry biznesmen uśmiechnął się jakoś tak swojsko.

– Stasiu, kup zegarek. Dobra sztuka. Żona cieszyć.

I znów ten uśmiech pełen perłowych zębów. oraz dwie dłonie od nadgarstka po obojczyk oplecione kilkudziesięcioma omegami.

Już zza wielkiej szyby w hallu lotniska patrzyliśmy jak na pasie startowym nabierał prędkości potężny IŁ. B0że, jak on wył, z jaką desperacją wbijał się w to płonące równikowe powietrze, jak gnał w szalonym stanie tam, gdzie kończy się pas startowy… Kończy dosłownie… Na skarpie nad brzegiem Atlantyku.

Rybacy, jak zahipnotyzowani, patrzyli na tę żywą torpedę. Za chwilę oni wsiądą do naszego IŁa, który w identycznie heroiczny sposób ruszy do przodu by przeskoczyć ocean….

Rozgrzane powietrze zaczęło tworzyć fatamorganę. Samolot wchodził w nierealny wymiar, wyginał się, odkształcał, multiplikował, sekwencjonował. Rybackie gęby otwierały się w takim samym stopniu jak inne zasiekały się coraz mocniej sygnalizując dźwiękiem ocierających się o siebie zębów, że już dalej nie można…

Nagle pas startowy się skończył, a samolot wydając ostatni jęk, taki przeraźliwy ryk ginącej bestii – zapadł się pod ziemi ę. Zniknął.

Na jego pokładzie było 230 rybaków. Każdy przed wejściem na pokład wypił setkę. Niektórzy brali po dwie..

Stan niepewności trwał dwie, może cztery a nawet siedem sekund?

I wtedy ukazał się – niektórzy twierdzili – duch tego samolotu. Ale nie, to był on. W rozrzedzonym powietrzu zapadł się lekko ale siła ciagu silników pracujących na maksymalnych obrotach wyniosła maszynę nad wody oceanu i IŁ zaczął wolno, godnie i dumnie wspinać się na firmament.

W hali lotniska w tej jednej chwili dał się odczuć potężny wydech z kilkudziesięciu ust.

Jaka ulga…

Taki reportaż nigdy nie ukazałby się na antenie. A zawód rybaka dalekomorskiego przeszedłby do historii.

Więc… tkało się. Na pięć, sześć poprawnych akcentów, wrzucało się pytanie o sailor depression. Kawałek biszkoptu – i znów drzazga – rybackie zarobki… Potem coś bardziej wyrafinowanego, metodą a rebours – kocham morze i nie wyobrażam sobie, że mógłbym pracować gdzieś indziej…

Reportaże z Urugwaju się nie zachowały. Znalazłem jedynie fragmenty ścieżek dźwiękowych jednego z nich. Automatyka kamery VHS fatalnie rejestrowała dźwięk. Ale to dziś zapis dokumentalny. Tak było ponad czterdzieści lat temu, w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia.

Ciekawe… Czy któryś z moich ówczesnych rozmówców trafi na ten dokument w przestrzeni internetowej? Jak skomentowałby myśli wówczas wypowiadane, po upływie tylu lat?

Kapitanowie, rybacy i jeśli dobrze pamiętam – nasz ambasador. Nagrania bez wizji.

album-art

158 dni w morzu, by dwa dni być w wielkim świecie

Jan Kuczera

Zimno było strasznie.

Dziesięć razy sprawdzałem bagaż. Akumulatory, ładowarki, kasety VHS, taśma filmowa, chyba z pięć rolek koloru! Szaleństwo!

Gotowe. Zadzwoniłeś chyba w samo południe.

– Nie lecimy.

OK. Wracam do grafiku. Jutro będę pewnie w jakiejś oborze filmował ochoczo chrupiące słomę rasowe krówki, a szef PGRu opowie o kolejnych sukcesach rozumiejącej potrzeby kraju załogi.

– Nie lecimy, bo nie dostaniemy paszportów. Chyba, że załatwię bilety lotnicze dla ekipy warszawskiej. To warunek.

– No to załatw! – a co miałem ci odpowiedzieć?

Nie, nie byłem wkurzony. Wkurzonym to można być wtedy, gdy ci tramwaj ucieknie sprzed nosa.

Piotr Jasnowski z Gryfa, wieloletni szef Chóru Politechniki Szczecińskiej, a później dyrektor Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i usług Rybackich „Gryf” w Szczecinie zwykł był działać zgodnie z najlepszą partyturą pragmatyki i skuteczności.

Wysłuchał, chrząknął i zapyta:

– To gdzie oni wsiądą? I podaj mi ich dane.

Nie wyobrażam sobie, aby dziś taka sytuacja była możliwa. Kapitan samolotu zgodził się, abym filmował manewry w kokpicie. Potem, zaprosił na kawę. Interesowała go kamera a mnie – stery samolotu. Zamieniliśmy się. Ja siedziałem za sterami IŁa 62 a kapitan filmował mnie moja kamerą. To ujęcie włączyłeś do reportażu, ale bez mojej wizytówki. Widzowie myśleli, że za sterami siedzi kapitan samolotu, tyle, że w jakiejś cywilnej szubie ale znajomi omal nie pękli z zazdrości, gdy to zobaczyli na ekranie.

Potem maszyną Varig polecieliśmy do Brazylii. Rano Piotr telefonuje do naszego pokoju.

– Śniadanie, szybciej

– Nie, nie jesteśmy głodni, zaraz będziemy w autokarze.

Ja miałem moje 10 dolarów, ty swoje – obaj nie zamierzaliśmy ich przejeść w hotelowej restauracji. Piotr błyskawicznie się zorientował w naszym krętactwie.

– Wliczone w cenę noclegu…

W porcie – cały dzień z rybakami. Baterie ledwie nadążały się ładować. Roman Dobrzyński i Jerzy Fronk, ekipa warszawska, zorientował się chyba dość szybko, dzięki komu znaleźli się w tutaj. Poszliśmy na typowo południowo amerykański obiad do świetnej knajpy w centrum Montevideo, na terenie starego dworca kolejowego. Dziesiątki steków, dziesiątki gatunków piwa… Obok kosze pełne sałatek i kapela miejscowych músico. Roman sięgnął do kieszeni. Grali nam chyba tak długo, póki nie uporaliśmy się ze stekami. A te przypominały wielkie ufo…

Zresztą, pamiętasz, ufo dość szybko nas dopadło. Po powrocie, na lotnisku w Goleniowie. My w krótkim rękawku, a na dworze zadymka śnieżna. Ale kamery… Musimy je odprawić. Wszyscy pojechali, a my musimy czekać na urzędników. Zmarzliśmy niemiłosiernie. Założyliśmy na siebie wszystko, co mieliśmy w torbach. A i to na niewiele się zdało.

Światowego życia lekcja pierwsza.

Co w rybackich workach zostało po 40 latach?